Podróże

Tangoki w Buenos Aires 2012

Una noche en la Viruta.

Buenos Aires 05.03.2012

Zadomowiliśmy się w Buenos, rozgościliśmy, rozpoznaliśmy ścieżki i system komunikacji autobusowej. Podróżowanie to wybitnie przeciwalzhaimerowe zajęcie. Krzyżówka. Równanie z wieloma niewiadomymi. Wyposażeni w książeczkę “Guia T” i umysły ostre jak brzytwa jeździmy po mieście za średnio 1,20. Co jakiś czas od nowa stawiając przed sobą zasadnicze pytania: Gdzie jesteśmy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?

Dużo chadzamy pieszo rozkoszując się długim tegorocznym latem. Kłopotem jest nadmiar atrakcji, nie “dokąd pójść?”, tylko “co wybrać?”.

W sobotę ponownie gra Sexteto Milonguero, tym razem w La Virucie. Czwartkowy koncert w Villa Malcolm miał swoje zalety - mnóstwo znajomych, pokaz tańczyli Jose i Vicky, i wady - oświetlenie było nawet nie mizerne. Było żadne. Nawet nasz aparat “władca ciemności” cierpiał nagrywając pokaz. A zamiast czarującego olśniewająco białego uśmiechu Javiera nawet na wprost sceny widziałam zaledwie zarys jego sylwetki. Dobrze, że miał białą koszulę i choć trochę odcinał się od bordowego tła.

Za to w Virucie...

Najpierw, tradycyjnie, lekcja z Godoyem. Tym razem tematem było: zachowanie na milondze i volkada... z lat 30tych. Jedno i drugie wielce interesujące i smacznie podane. Dowcipasek Horacio przedstawił przy pomocy kursantów rozmaite sytuacje na parkiecie - typu kto winien przy zderzeniu w takiej sytuacji, kto w innej. Co się dzieje, jeśli pomiędzy tańczącymi parami powstanie luka? Co zrobiłby w takiej sytuacji “stary milonguero”? Niby wszystko znajome, ale już godzinę później, na milondze, tańczyło się inaczej, dzięki zabawnym i czasem przewrotnym wskazówkom.

Po lekcji spróbowaliśmy znaleźć jakiś stolik na dole. Żadnych szans. Irek podszedł więc do baru i zwyczajem lokalesów rozgościł się właśnie tam. Kiedy zamówił duże piwo kelner postawił je na jednym ze stołów, w kąciku. Tak tuż za DJem, którym był Godoy. Przycupnęliśmy zatem w rogu , ale z miejscami siedzącymi. Nie wspominałam o tym, ale nasze stopy już swoje tego dnia przeszły, wycierpiały na marnych tępych, klejących, brudnych nawierzchniach . Teraz chciały odpocząć. Trochę tańczyliśmy, rozmawialiśmy, podziwialiśmy niespożytą energię Godoya, śpiewaliśmy wraz z nim teksty hiciorów, trochę plotkowaliśmy o Sexteto i czekaliśmy na koncert. Okazało się że przyjdzie nam czekać długo. Ale warto było.

Otóż “nasz” stolik był stolikiem zarezerwowanym dla zespołu. Kiedy muzycy zaczęli się schodzić wyglądaliśmy albo na gości Godoya albo na gości kogoś innego z grupy, tym sposobem nikt nas nie wyganiał i pomieściliśmy się razem. Przez moment się wystraszyliśmy, kiedy pewien pan zaczął dociekać, czy my może jesteśmy tu wraz z Sexteto, jako specjalnie zaproszeni (muzycy stali już gotowi do występu). Krótka walka w myślach - udawać, że nie rozumiem co do mnie mówią? A co tam - “Nie, nie jesteśmy gośćmi honorowymi”. Pan powtarza pytanie. Nadal zaprzeczam. Pan nie wierzy. Uśmiecham się. Pat. Pan, nieco zmieszany, wyciąga z kieszeni płytę CD i … prosi o wstawiennictwo - by ktoś z zespołu zechciał tej płyty posłuchać. On tu jeszcze wróci.....

Muzycy byli gotowi do występu około 2.15 - rozgrzewali głosy i instrumenty do utworów salsowych czy rock’n’rolla. A tu jeszcze jedna tanda tang, jeszcze ogłoszenia o tym, że teraz w Virucie cykl koncertów “Tango electronico”, za tydzień Narcotango, później Otros Aires..., jeszcze salsa.. Uff - koncert rozpoczął się przed trzecią.

Nie zmieniając miejsca pobytu teraz znajdowaliśmy się na scenie . Metr przed nami Sexteto Milonguero! Z góry oświetlały nas reflektory, z dołu snuły się koncertowe dymy, z tyłu śpiewał kelner, z boku szalał Godoy. A w samym środku MY!

Już na poprzednim koncercie zauważyliśmy, że zespół gra jakoś inaczej, łagodniej niż 2 lata temu. I nie chodzi o to, że nowe utwory, tylko że ... inaczej.

Kiedy zagrali nowy w swoim repertuarze “Buscandote” i po charakterystycznym smyczkowym wstępie Javier słodziutkim niczym Ruiz głosem pociągnął:

-Vaaaagaaaar...

Con el cansancio de mi eterno aaandaaaar...

łezka wzruszenia się w oku zakręciła. Czarował dalej:

-Saaabrás...

Que por la vida fui buscándote

Ech.....Godoy, również wzruszony podszedł, wyszeptał „-Barbaro!....” i spytał czy wiemy, że grają to dopiero drugi raz.

Ciekawym zdradzę, że prócz znanych wcześniej utworów na koncertach usłyszą teraz Adios”, “Pensalo bien” i “Humiliacion”.

Po lewej Horacio Godoy z akustyczną butelką rytmiczną

Od Argentyna 2012

Nowy w zespole jest skrzypek Gustavo - jak on się porusza!! Gnie niczym trzcina szarpana porywami wiatru, wibruje, skacze, pochyla, tańczy i gra całym ciałem, nie tylko smyczkiem.

Zmienił się również kontrabasista. Ten nowy nie rzuca głową, nie krzyczy, nie stuka w pudło (nie miał pudła - grał na elektrycznym kontrabasie w kształcie kija z gryfem i podpórką), nie podskakuje i przyznam, że trochę nam brakowało tych dodatkowych efektów. Za produkcję owych ekstra dźwięków zabrał się w końcu sam Godoy. Pierwsze pół godziny tylko podśpiewywał, przebijając się od czasu do czasu przez głos Javiera, przy milongach nerwy mu puściły i nie wytrzymał. Waląc w kolumnę plastikową butelką stworzył orgiastyczną sekcję rytmiczną, fantastycznie wzbogacając brzmienie i wygląd zespołu , po chwili rozszerzył sekcję o srebrzystą tacę uderzaną widelcem w rytmach synkopowanych, wciągnął do zabawy managera... ten idąc za namową jął pohukiwać, gwizdać, klaskać; kelner widząc braki błyskawicznie doniósł nowe instrumenty,czyli... sztućce, A ja siedząc praktycznie wraz z nimi, w oku cyklonu, dołączyłam do rytmicznego szaleństwa. Myślę, że dymy były tak gęste, że nikt nie widział, kto tak naprawdę stuka. Ale może już są na youtubie ujęcia z tego wieczoru? Szukajcie mnie na scenie, w siwej mgle, między skrzypkiem Gustavo i skrzypaczką Marisol, na lewo od Godoya.

Kasia

Do czego służy Mordokniżka

06.03.2012

Dobrym źródłem wiedzy o nadchodzących wydarzeniach są ogłoszenia na Fecebooku. Często z nowo poznanymi znajomymi zamiast wymieniać maile czy wizytówki rzucamy np. “wstrieczimsia na mordokniżkie!”. A wirtualny świat potrafi czasem i nas zaskoczyć.

W którąś ze śród pojechaliśmy zobaczyć nowe dla nas miejsce- Milongę La Misteriosa. Zapowiadano w trakcie milongi koncert Orquiestra Tipica Misteriosa a przed nim lekcję z Bruno Tombarim i Mariaangeles Camaano. Jak to w życiu bywa- nie dość że w ogłoszeniu na FB były podane inne godziny niż w rzeczywistości, to jeszcze rzeczywistość operowała tzw. czasem argentyńskim. Tu wszystko się spóźnia. Jak napisane że na 21 to dobrze jeśli zacznie się 21.30, jeśli przed 22 to nadal zaczęło się punktualnie. Co do zakończeń, to są dwie szkoły - niektórzy skoro później zaczęli, później kończą, inni postępują według zasady- spóźniłem się, ale za to wcześniej skończymy.

Dość, że naspacerowaliśmy się po okolicy, wypiliśmy kawkę na rogu, posiedzieliśmy a czas sobie płynął. Obserwowaliśmy jak w La Misteriosie powoli zapalano światła, jak grupa cyrkowców opuściła salę, jak weszli “techniczni”, którzy zaczęli rozkładać na podłodze wielkie płyty pilśniowe, potem kleić je na złączach. Złożyli 6 i przestali. I tak zostało- pół sali pokryto owymi płytami, pół zostało z dziurawego betonu. Po godzinie prób tańczenia na obu kotegorycznie stwierdzam, że żadna się do tańczenia nie nadaje i odmawiam dręczenia kolan i stóp. Irek zostaje i walczy, ja siadam.

Trwa milonga, niemrawo, ale się rozkręca. Czekamy na koncert. Siedzę pod ścianą, jest ciemno. Już coś zapowiadają, muzycy wychodzą... ale nie ci. Gitara i głos- toż to nie jest Orquiestra Tipica! Potem wracamy do milongi. Siedzę i siedzę. Tańczenia odmawiam, nie daję się prosić. Na nogach mam ostentacyjnie bezobcasowe tenisówki.

Nagle mało nie mdleję z bólu. Ktoś całym ciężarem nadepnął mi na palec. Męskim obcasem. Normalnie mnie zmiażdzył. Stał tyłem, prosił do tańca dziewczynę obok. Nawet nie drgnął.

Ból był straszliwy, całe szczęście w egipskich ciemnościach nie widać było, jak mi łzy po policzkach płynęły. Podkreślam, że było ciemno, z nikim nie tańczyłam i nie rozmawiałam. Masowałam bolące miejsce.

Dwa dni później dostaję wiadomość na FB:

…” Cześć! Jak się czujesz i jak wygląda twój śliczny paluszek? Mam nadzieję że paznokieć nie zrobił się zielony, fioletowy ani czarny, najbardziej podoba mi się czerwony . To może Villa Malcolm dzisiaj? Zobaczymy się?

XXX

Jak on mnie znalazł????

Szarlotka, tango i polityka

07.03.2012

Nasz argentyński przyjaciel Ricardo systematycznie dopomina się o upieczenie szarlotki. Takiej, jak kiedyś mama robiła. Takiej polskiej. I żeby cała blacha była dla niego.... Żadne tam medialunki, torty czy tiramisu - ma być szarlotka.

Zwykle niedziele spędzamy towarzysko ale nietangowo - był wypad do Pinamar, grill na dachu u Kasi i Mateusza, kajaki na La Placie, nadszedł czas pieczenia. Dwa lata temu spędzaliśmy tu wigilię, przygotowałam wówczas polskie pierogi z grzybami i ukisiłam własnoręcznie barszcz (do zakwasu chleba razowego nie było, ale znalazłam jakieś razowe tosty i też zadziałały), zatem szarlotka w porównaniu z wigilią to mały pikuś.

Zaopatrzeni w manzany, harinę, huevos i mantequillę jedziemy na Belgrano do Rysia i przystępujemy do dzieła. Hm... skoro już będziemy w niedzielę w Belgrano, to może La Glorietta? Zdążymy.

Szarlotka udała się wyśmienicie, czas pieczenia Ricardo zapamięta już na zawsze- od siedmiu lat tu przyjeżdżamy i Rysio ciągle zbiera się do nauki tanga. Tyle o nim słyszał! Wybiera nauczycieli, miejsca, dojrzewa psychicznie, zbiera siły, znajduje czas- i zawsze coś stoi na przeszkodzie. Tym razem nie stanęło. Wśród upojnych zapachów pieczonego ciasta Ricardo przeżył swój pierwszy raz. Nie gdzieś pokątnie. W domu, ze mną. Przeżył swoją pierwszą lekcję tanga. Oczywiście poszedł też z nami na milongę pod chmurką.

Pojawiliśmy się tam około 21, godzinę przed końcem - tańczyło mnóstwo osób. Z naszej wysokości nawet z parkietu mogliśmy podziwiać panoramę milongi - zwykle wystajemy co najmniej o pół głowy ponad wszystkich, tak było i tym razem.

Kiedy Irek poprosił do tańca znajomą zostałam zaatakowana przez panów- i to nie poprzez dyskretne cabeceo tylko na oficera, wyciągniętą ręką. Broniłam się zasłaniając twarz aparatem fotograficznym. Dajcie, panowie, chwilę na rozpoznanie...

Na nieznajomych milongach dobrze jest się pierwej rozejrzeć i zorientować komu warto się dać poprosić. Ci, którzy wyrywają na oficera bywają niebezpieczni. Choć... kiedyś w Berlinie, trzecia z rzędu milonga, już mniej więcej jestem zorientowana- ledwo weszłam na salę, schyliłam się by zapiąć paseczki w butach, unoszę głowę znad podłogi a tu - wyciągnięta ku mnie ręka. Kompletnie nieznana. Błyskawiczny proces decyzyjny - ha: śniady, spocony, znaczy tańczył i miał z kim. Biorę! I nie żałowałam, aj nie żałowałam (Miro- ty wiesz o kogo chodzi :-))))

Wróćmy do Glorietty. Rozmawiam z Ricardo o muzyce i nagle łapię spojrzenie pewnego pana. Skądś znajomego. Myślę- ha, znam tę twarz, dobrze mi się kojarzy, może tańczyliśmy razem na którejś milondze, może na zajęciach ? Tak, pewnie na zajęciach. Zostawiam Rysia i tonę w ramionach pana o miłym spojrzeniu. Po kilku krokach pan z zachwytem mruczy ...“ooooh, una bailarina profesional”!... .Mimo strasznego ścisku tańczy nam się świetnie, rozmawia również uroczo. W przerwie dopytuje się skąd jestem, jak tango rozwija się w Polsce. Ja dowiaduję się, że pan jest dziennikarzem, pracuje na uczelni. Tak sobie gaworzymy w przerwach między utworami- a tu już grają drugą tandę. On nadstawia uszu, wsłuchuje się w pierwsze takty i obwieszcza “Fresedo”. Zanim się zastanowiłam z uśmiechem zaprzeczam : “Canaro”. Ach tak, rzeczywiście Canaro - pan przyznaje. Dodaję, w którym roku wydano tę płytę, a w którym ukazała się polska wersja tego utworu. Dyskusja zbacza na tory “skąd ja tak dobrze znam się na muzyce?”.

Kiedy wracam Ricardo ma tajemniczą minę. Pyta czy wiem z kim tańczyłam - już wiem, mówię i wymieniam imię partnera. Rysiu zaś dopowiada mi nazwisko. I dodaje, że może go znam ale pewnie nie z zajęć tylko z pierwszych stron gazet. To znany tu polityk.

…”Gdyby się prasa dowiedziała, że on się pięknym Polkom przedstawia jako dziennikarz, ale by mieli używanie. Jaki ten świat mały”. Stąd utajniam nawet imię mojego polityka :-)

Ale rzeczywiście- jest i w gazetach i w telewizji.

Colectivos i koncerty

10 marca 2012

Dlaczego napisałam, że podróżowanie, to przeciwalzheimerowe zajęcie? Bo nie podróżujemy taksówkami. Podróż autobusem w nieznane miejsce można sobie zaplanować korzystając z książeczki Guia T albo mając dostęp do internetu:

http://www.omnilineas.com/argentina/buenos-aires/city-bus/

No i teraz mamy dwie opcje- kontrolować przebieg podróży w komórce z nawigacją (kupujemy kartę do komórki tutejszej, Personal ma promocję na internet - 1 peso za dzień), lub wbijamy w pamięć przebieg trasy - punkty charakterystyczne, skrzyżowania, przecznice, zakręty. I jadąc ciągle porównujemy rzeczywistość za oknem z tą, którą mamy w pamięci. Jaka frajda! Oczywiście, można zawsze wyciągnąć mapę, ale - autobus się porusza, hałasuje,ryczy a literki małe, malutkie i skaczące...

Jestem dumna z siebie niesłychanie, gdyż pojechałam do sklepu Victorio, który nie jest nigdzie blisko- i użyłam głowologii. Tj. nie poszłam na łatwiznę jadąc wkoło miasta jednym autobusem, tylko skojarzyłam sobie dwie linie z małą przesiadeczką. Wersja dużo szybsza i zabawniejsza :-) Zdobyłam doświadczenie oraz fajne butki.

Może warto dodać, co jest potrzebne do podróżowania autobusem: miedziaki, tj. drobne monety, które należy wrzucić do właściwej dziurki, by otrzymać bilet. Ale wcześniej:“indique su destino”, czyli powiedz kierowcy, dokąd chcesz jechać. Nie ma tak dobrze, że pamiętasz, iż 140 jedzie gdzieś koło domu - powinno się pamiętać, czy Cabrerą czy może Gallo. Oprócz pamięci od razu trenujemy konwersacje :-) I wiemy że nie Cordoba tylko KOrdoba, Ayacucho to nie “Ajakuczo” tylko “Asiakuczo”, a jeśli nijak nie potrafimy wymówić nazwy właściwej ulicy, to podajemy najbliższą wymawialną. Najlepiej długą. W zależności od tego, co kierowca zrozumie oraz od długości trasy automat wydaje bilecik za 1.10, 1.15, 1.20 czy 1.25. Pal diabli te końcówki, ale skąd ciągle brać drobne? Kioskarze niechętnie rozmieniają. Najlepiej pamiętać o rozmienianiu przy wszystkich większych zakupach - jak wydajesz stówkę czy dwie to nie będą się krzywić na prośbę o bilon “para colectivos”.

Kolejne koncerty i wrażenia: obejrzeliśmy występ Juana Carlosa Godoya w Canningu. Ciekawe doświadczenie- wsłuchiwać się w głos śpiewaka, który występował wraz z orkiestrami Tanturiego i Angelisa. Ma już równo 90 lat!

Ku własnemu zaskoczeniu świetnie się bawiliśmy na koncercie Narcotango w Virucie- do tych utworów, które znamy i wiemy, że są zdatne do tańczenia (Z czym wam się kojarzy “Gente que si” ? Kto nie wie, nich patrzy na Anitkę :).

A i tak największą atrakcją koncertu był dla mnie człowiek, który podczas bisów nagle wyskoczył na scenę, w te kolorowe dymy i zatańczył! Ale jak! Muzyka wstrząsała całym jego ciałem, głową, dłońmi, rękoma, wił się, fruwał, wirował, upadał i wyskakiwał, z pasją, z radością... Ruch na parkiecie niemal zamarł, bo tańczący przystawali, by obejrzeć spektakl. Irek poszedł pod scenę, by go nagrać, ale tak się zapatrzył, że nie zauważył że się nie nagrywa.

Kolejny dzień i koncert Gente de Tango, którzy sami o sobie piszą “estilo disarliano”, czyli że grają, jak Di Sarli. Tym razem wcześniej spytałam Godoya o której godzinie rozpocznie się koncert. Przyznał, że to już piątek, czyli weekend, czyli.. o 2.30.

No i zagrali o tej 2.30. Na scenę wyszło dziesięciu chłopa i grali tak, jakby ich kto w nocy ze snu zasłużonego wyrwał. Hector Morano próbował głosem dodać nieco życia występowi, przejmująco opowiadał o sentymentalnym patotero , la capilla blanca niemal łzy mu z oczu wyciskała , w natchniony sposób opisywał ptasie trele... ale reszta grupy spała. Zaczęli się budzić dopiero po 40 minutach grania, przy “Indio Manso” i “A la gran muneca”. W tym ostatnim brzmienie było już całkiem, całkiem - akustyk w końcu pogłośnił pianino i świetnie zagrali skrzypkowie; ten sam fragment raz zagrał szczuplutki okularnik Cezar Palacios łkając rzewnie, cichutko, delikatnie, a raz potężny i pełen werwy grubasek brzmiący jak nasz, góralski skrzypek. Na płytach tego nie widać...

Jutro płyniemy na La Platę żaglówką! Zegnajcie duszne knajpy, witaj wietrze, przestrzeni i swobodo!

P.s. Nie napisałam o tym, że aby wysiąść z autobusu należy nacisnąć dzwonek zanim miniemy nasz przystanek. Pojazdy te, jeśli nikt nie dzwoni ani nie nie macha na nie na przystanku mkną dalej.

Co do konwersacji ?) z kierowcą - trzeba nam było wysiąść przy Avenida Jujuy. Ale się kierowca uśmiał - “jujuj” ? hihihi,, HUHUJ! Powtórz!

Z wyżyn swego ego

18.03.2012 Buenos Aires

Słyszałam taki dowcip:

-W jaki sposób Argentyńczyk popełnia samobójstwo?

-Skacząc na głowkę z wysokości swego ego.

Pod wpływem kilkutygodniowych obserwacji stwierdzam, że by się zabić, wystarczy skoczyć z połowy tej wysokości.

…”I to na nogi”... - dodaje Irek.

Na co dzień przydałoby się nam więcej tutejszej niezachwianej pewności siebie.

Jest tu wielu, którzy naprawdę mają z czego być dumni i wielu , którzy nie mają z czego. A są. Są jak wszyscy diabli.

…” W tangu odkryłem już wszystko”... oświadcza pewien Argentyńczyk. Lokalny nauczyciel, właściciel studia tanecznego, bywalec milong.

...” Wiesz, ... po 12 latach tango mnie już nudzi... Dotknąłem wszystkiego. Chyba zajmę się malarstwem”....

“Nie bądź uprzedzona, daj człowiekowi szansę” myślę w duchu. Zwłaszcza że cię przygarnął do swojego stolika na zatłoczonej milondze. Po chwili znudzony maestro prosi mnie do tańca, wychodzimy na parkiet, tańczymy.

- No i...? - pyta Irek.

No cóż.... Pan twierdzi że odkrył wszystko. Ale przecież swoim zamorskim jasnym okiem widzę, że kontaktu w parze jeszcze nie odkrył. Podobnie nie odkrył, że tańczymy do muzyki. Przynajmniej ja bym tak chciała. No cóż, może rzeczywiście powinien zająć się malarstwem?

Ale ciśnie mi się na usta pytanie (zduszone w końcu) “Chłopie- kiedy ty się ostatnio czegoś uczyłeś?”

Mam wrażenie że wielu tu “mistrzów” co to nauczać zaczęli 15 lat temu po roku lekcji u swego mistrza i od tych 15 lat powtarzają jak mantrę, to, co kiedyś usłyszeli. Nie zauważyli, że świat się zmienił, tango się zmieniło, turyści się zmienili. Oni się przecież nie muszą uczyć - oni wiedzą lepiej, bo są Argentyńczykami.

Ricardo opowiadał, jak to uczy pływania kajakami ludzi z różnych stron świata. Zwykle pyta: czy już kiedyś pływaliście? Kiedy słyszy, że tak, oczywiście, byłem tu, tam, jestem bardzo doświadczonym kajakarzem - to zwykle owa osoba pływać nie potrafi. Ci, którzy mówią, tak, troszkę pływałem, ale proszę, opowiedz o swojej technice, jestem tu by się uczyć - ci czasem pływają lepiej niż Ricardo...

Bo się wywrócisz

Buenos Aires, 13 marca 2012

Kolejny raz irytuję się na lekcji słysząc Jedyną Słuszną Prawdę.

Tak i tylko tak! Nigdy inaczej! Bo się wywrócisz!

Trzeba mieć niesamowicie plastyczne ciało i umysł, by przestawiać się błyskawicznie z jednego stylu na inny. Każdy nauczyciel (z nielicznymi wyjątkami) demonstruje co i jak należy robić, aby się udało. Następnie pokazuje, że jeśli zrobisz inaczej, to się nie uda. Nigdy. I tu wyśmiewa to co przed godziną u innego nauczyciela świetnie działało.

Oto zestaw cytatów z różnych lekcji:

-Nigdy nie wolno łączyć kostek! Zobacz, jak to śmiesznie wygląda!

-Pochyl się!

-Co taki prosty stoisz, wypnij pupę do tyłu, to partnerka będzie miała miejsce.

-Źle, źle, źle!!! Prowadzisz osią, z ciała. Tak nie wolno! Pchnij ją, rękami ją pchnij!

-Partnerka nie może upadać na podłogę, jak kotlet! Ma być aktywna, ma się sprężyście od podłoża odbijać

-Rozluźnij się, masz być wiotka, ja cię przepchnę gdzie trzeba

-Aktywnie, sprężyście! Poczuj, jak pracuje twój kręgosłup.

-Biodro dokładnie nad stopą!

-Wypuść biodro do boku, bo się wywrócisz...

Przecież wiem, że daną rzecz można wykonać tak, inaczej, jeszcze inaczej. Prócz rozsądku mam sprawne, posłuszne i elastyczne ciało - po zastanowieniu potrafię wykonać praktycznie każde zadanie. Wiem w jaki sposób ono funkcjonuje i który ruch jest dla mnie najbardziej naturalny. Prowadzący zajęcia spiera się ze mną, o to, co jest dla mnie naturalne. Tym razem chodzi o to czy idziemy od palca czy od pięty. Tłumaczę panu, że mogę chodzić, w jaki sposób sobie zażyczy, ale jeśli prosi, by poruszać się naturalnie, to TO jest mój naturalny sposób chodzenia. Naturalnie, bez zastanawiania się zawsze idę od palca - do tyłu, do boku i do przodu. Nawet kiedy biegnę obciągam palce stóp. Tak mam, tak mnie wyszkolono za młodu.

W pewnym momencie z zaskoczenia zostaję z tyłu popchnięta by upaść ( oczywiście “naturalnie” na piętę) i udowodnić wszystkim, że się głupio spieram. Jak zawsze upadam na palce. Ja zawsze upadam na palce, chyba że postanowię inaczej. Konsternacja. Co teraz?

Teraz zyskuję specjalną uwagę i atencję. Wykorzystuję ją do drążenia - skoro w kroku do przodu - od pięty, w kroku do tyłu- od palca, to co pan powie na krok do boku? No oczywiście, że od palca! Demonstruję równie naturalny krok do boku od pięty. Pan osłupiał. No i mamy kłopot. A przecież można i tak, i tak! Zależy, co chcemy osiągnąć.

Kłopot w tym, że myślę i analizuję. Znam nie tylko jeden ze sposobów, ale przekrój. Że nie zamykam się w jedynej słusznej wizji. Niepytana siedzę cichutko, ale wywołana do tablicy potrafię opowiadać, odpowiadać i tłumaczyć co, kiedy, jak i dlaczego.

No cóż - na jednych zajęciach słyszę „ que buena alienacion tienes!”, na innych “wypnij pupę”, na kolejnych “luźniej”, na innych “z większym napięciem”, w końcu: ...”it’s a sheer pleasure to observe how you controll your body”...

Scenka z techniki dla pań:

-Dziewczęta - udawajcie, że wasze nogi są bardzo długie! Zachowujcie się tak, jakby noga zaczynała się o tu.

Na wysokich obcasach podchodzę do pani z pytaniem, czy ja też muszę udawać? A jeśli tak, to po co? Co na tym zyskam?

Virginia Pandolfi przygląda mi się dokładnie, obserwuje jak idę, jak robię ocho i stwierdza rozbawiona:

-No nie, ty nie musisz!

Tak więc należy filtrować dobre rady z lekcji przez własny rozum. Słuchać i analizować.

Odnoszę wrażenie, że to obyci uczniowie znają rozmaite techniki, nauczyciel tylko swoją. Czemu ma służyć wyśmiewanie innych technik? Przecież można, jak Achaval stwierdzić: To jest moja technika, o niej ci opowiem, ale nie musisz jej stosować- jest wiele innych.

Zamiast tego słyszę To jest jedyna prawda. Jak zrobisz inaczej to się wywrócisz. Nie wolno inaczej. Jeśli pokażemy takiemu nauczycielowi, że jednak się nie wywrócimy, pada wtedy ostateczny niepodważalny argument: No dobrze, da się to tak wykonać ale to nie jest prawdziwe tango.

Traktują cię niczym dziecko na misji chrześcijańskiej w Papui Nowej Gwinei.

Jose Halfon z uwagą słucha naszych opowieści o tym, jak naucza ten, jak tamten, jak wyśmiewają się z innych sposobów tańczenia, jak każdy demonstruje na krzywika co będzie, jeśli zrobisz inaczej, zgaduje które z tekstów usłyszeliśmy u kogo. I kiedy sam na lekcji udziela wskazówek - jako koronny argument, z uśmiechem zawsze dorzuca

-Bo jak nie, to się wywrócisz!

Od Skrzynka

Przeczucia

Buenos Aires 16 marca 2012

Po pracowicie spędzanej środzie w czwartek obowiązkowe są jedynie wieczorne zajęcia u Godoya. Popołudnie można wypełnić sobie innymi przyjemnościami. Zatem do Maxi czy do Juliany? A może na oba? Patrząc w grafik stwierdzam, że po zajęciach pilatesu jednak zdążę jeszcze na jogę dla tancerzy, chociaż mam tylko 10 minut na przebycie dzielącego je dystansu. W końcu przecież tu wszystko się odbywa w czasie argentyńskim (przesuniętym względem czasu rzeczywistego o 15-30 minut. Początek zajęć jest tak właśnie rozmyty. Koniec bywa punktualny.)

Na monitorze komputera wpatruję się w mapę, ustalam i zapamiętuję najkrótszą trasę - ale jakoś dziwnie mi się ona nie podoba. Niepokój mój wzbudza specyficzne skrzyżowanie pięciu dużych ulic. Nie ciągnie mnie w jego stronę. Wymyślam, że mogę je ominąć bokiem, ale Irek radzi - co ty, masz tylko 10 minut, idź najkrótszą trasą.

Tak też czynię.

Zrelaksowana po ćwiczeniach w gronie kilku przemiłych Argentynek ( -Skąd tak dobrze znasz nazwy rozmaitych części ciała??? ), sunę przez miejską dżunglę ciesząc się ciepełkiem i słoneczkiem. Idąc chodnikiem docieram do miejsca, gdzie promieniście schodzą się owe ulice. Teraz znajduję się na wysepce jezdni, mam czerwone światło, zatrzymuję się. Nie patrzę w stronę sygnalizatora, tylko na jadące samochody. Z lewej strony strumień starych i nowych osobówek, ciężarówek, półciężaróweki autobusów na jednokierunkowej dziewięciopasmowej jezdni rozdziela się na dwie, również jednokierunkowe, pięciopasmowe ulice -jedną mam przed, drugą za sobą (dla ciekawych: Cordoba, Gascon i Estado de Israel)

Patrzę na ów ryczący szeroki sznur pojazdów i nagle kłuje w uszy dziwny dźwięk, ostry pisk hamulców; jak na zwolnionym filmie widzę jadące NA MNIE dwa samochody, osobowy gwałtownym hamowaniem próbuje uniknąć zderzenia z półciężarówką, która nagle wyskoczyła z przecznicy, oba obracając się toczą się rozpędem wprost na mnie. Nie myślę, biegnę co sił w przeciwnym kierunku. Wozy zatrzymują się w miejscu, gdzie stałam...

Ot, przeczucia.

Trening mięśni powiek

Wrocław 5 kwietnia - notka z Buenos Aires pisana 14 marca 2012

Na zajęcia chadzamy czasem razem a czasem osobno. Jestem sobie partnerem obrotowym - zmieniam płeć w zależności od potrzeb. Panowie, wraz z którymi ćwiczę “como varon” lubią mnie potem prosić na milongach :-) Irek zwykle trafia na urocze, wysokie i wiotkie słowianki - Łotewki, Rosjanki, Ukrainki, ja - najczęściej na panie z Argentyny, Japonii, Korei i Niemiec.

Są tu różne milongi - większe, mniejsze, znane, nowopowstałe, dla młodych, starych, modne, niemodne. Często praktika to też milonga - ot po zajęciach w Las Malevas, gdzie Mariana Dragone i Karina Colmeiro co tydzień zapraszają innego nauczyciela, zostaje się, by jeszcze poćwiczyć, potańczyć. Z góry zjeżdżają empanadki , napoje i huzia - kto żyw na parkiet.

Dzwonek przy drzwiach co rusz obwieszcza przybycie kolejnych osób. Zbiera się wszystkich około 30. I tak, jednego dnia po lekcji z Gastonem Torellim bawimy się wraz z Cecylią Garcią i Serkanem Gorcesku, Yanickiem Wylerem i Eugenią Parillą, Marcelo Guitierrezem, i innymi, co to ich nazwisk nie ropoznajemy, ale tańczą nieźle. Muzykę, piękną i rzewną wielce, puszcza Fabian Peralta. Ot normalka. Czasami Peralcie zdarzają się fazy tak romantyczne, że Poema wydaje się utworem żwawym i rytmicznym.

Inny dzień – zaproszonymi są Aoniken Quiroga i Virginia Pandolfi. Na milogę, prócz wielu uprzednio wymienionych, wpada Pablo Inza.

Ceny: milonga ( z lekcją czy bez) kosztuje tyle samo; wieczór w Canningu 40 peso, większość milong 30 peso.

Co do warunków w jakich odbywają się lekcje - nawet nie wiecie, jak macie dobrze! We Wrocławiu i w Polsce. Tutaj w Buenos Aires ... hmm... norma jest gdzie indziej. Normą są duszne, ciasne bądź zatłoczone sale, brak ograniczeń ilości uczestników zajęć, nieprzygotowana, tępa czy brudna, nawierzchnia. Oczywiście, można przymknąć oko, ale często trzeba przymykać. Taki trening mięśni powiek.

Parę przykładów:

Na palcach jednej ręki mogę policzyć miejsca z parkietem (czy panelami, nie bądźmy drobiazgowi). Królują kafle, lastriko, beton- pół biedy jeśli szlifowane. Gorzej, że często popękane, nierówne, brudne.

Jeśli już trafi się obszerna sala, to w trakcie całych zajęć wyje wentylator, trzaskają drzwi albo przez bite półtorej godziny jakaś pani szura ciągając metalowe krzesła i stoły po kamiennej posadzce. Nikomu z prowadzących to nie przeszkadza.Taki styl.

Kiedy jest ciasno to MY wynosimy stoliki by zrobić miejsce, to kursanci biegną do sklepu po talk kiedy Achaval się siłuje z lapizem przyssany do lepkiej nawoskowanej podłogi.

Ceny lekcji są w miarę wyrównane - średnio od osoby 20 peso za godzinę, czasem 30, niezależnie od ilości osób, więc dobrze szukać zajęć mniej znanych. Lekcje festiwalowe są droższe, czasem dużo droższe.

Zdarzają się perełki, zajęcia ciekawe, przemyślane, świetnie poprowadzone, gdzie strzygę uszami łowiąc każde słowo (Horacio Godoy, Cecylia i Serkan, Jose i Vicky) Gdzie jestem zaintrygowana, bywam zaskakiwana, bawię się, śmieję, słucham, podziwiam, uczę, nurzam w tangowej rozpuście. Ale są one wyjątkiem.(Na sobotnich skrzących dowcipem zajęciach z estilo milonguero u Godoya, kiedy Argentyńczycy wrócili z wakacji, naliczyłam 87 osób. Ale tam przynajmniej jest duża sala.)

Chodzenie tu na zajęcia grupowe przypomina czasami grzebanie w secondhandach . Fakt, zdarzyć się może fantastyczna kreacja, ale co się trzeba naszukać!

Dalej - naiwnie zakładam, że lekcja powinna posiadać warstwę dydaktyczną. Ta idea w Argentynie próbuje się dopiero nieśmiało przebijać.

Sprawdzony lokalnie schemat wygląda następująco: Bierzemy na tapetę jakąś sekwencję, pierwsza demonstracja, potem sto uwag, druga demonstracja, pokazanie czego nie robić. Och, można się wyżyć! Teraz, gdy prowadzącemu zaschło w gardle (już minęło jakieś 10 minut od okazania kombinacyjki) pani włącza się tryb opowieści i w rozbudowanych 20 zdaniach nakierowuje naszą uwagę na to, co też kobiety winny zrobić w szóstym kroku. Nikt z uczniów nie pamięta, o czym są te gadki, żaden z panów nie wie jakie są pierwsze 3 kroki a prowadzący snują opowieść o ważności lewego biodra i ześrodkowania żeber.

I wciąż ta sama ballada –

Deszcz pada, pada, pada –

Rydel gada, gada, gada

Nagle budzi cię cisza - skończyli mówić. Znaczy się, mamy ćwiczyć. Ale CO???

Na tego typu lekcjach często już na pół godziny przed końcem zajęć, nudząc się, patrzymy na zegarek, czy to aby nie pora...

Zwykle nauczyciel niezaczepiany nie interesuje się twoimi postępami. Albo daje się zdominować dwóm, trzem łapiącym go za rękaw osobom. Radzisz sobie? Ok, nie ma co do ciebie podchodzić.

Być może powtarzanie sekwencyjek czyni mistrza. Być może.

Tęsknie myślę: powiedz mi coś, o czym nie wiem... Pokaż jakieś, ćwiczenie, zabawę, cokolwiek co nie jest tłuczeniem kolejnych osiemnastoelementowych sekwencji.

Wyznaję staromodny pogląd, że zajęcia powinny być ciekawe. I angażujące uczniów. Bez względu na to, czy ćwiczymy krok do boku, zakręconą odlotową kombinacyjkę, czy nową technikę. Da się to zrobić!

Od euforii do rozpaczy.

Wrocław 20 kwietnia, notka z Buenos z 18 marca

Jesteśmy osobami pogodnymi, optymistycznie nastawionymi do świata i dość stabilnymi emocjonalnie. Mimo tego przemieszczamy się tu rollercosterem nastojów od euforii do rozpaczy. I z powrotem. I znowu.

Co dzień, co dwa dni jazda wte i wewte.

Cudowne zajęcia, świetna milonga, pyszne steki, sukces językowy - suniemy w górę;

milonga do niczego, zajęcia bez sensu, próbują cię oszukać w sklepie z butami – w dół;

piękna pogoda, świetne towarzystwo, nowe wrażenia- w górę;

wszystko się spóźnia, traktują cię jak półgłówka i dawcę kasy, masz dosyć wiecznego slalomu między psimi kupami na chodnikach- w dół;

wyprawa kajakami w kanały delty La Platy, przyjazny gest „naszego Chińczyka” ze sklepu, żeglowanie z przyjaciółmi- w górę;

w środku nocy (7 rano) budzi cię wycie radia ustawionego na cały regulator i wściekłe wrzaski sąsiadów próbujących uciszyć melomana „ Cholera Enrique!!!!!!”...

- też w górę?

Katarzyna Press

Buenos Aires listopad/grudzień 2009

20 grudnia. "No way!" czyli jak sobie pogwiazdowałam :-)

Ostatnio nie piszemy, co oznacza że tyle się dzieje,iż nie mamy czasu na pisanie. Ba, warunków tez nie bardzo gdyż od dwóch blisko tygodni dzielimy "chatę" z gośćmi z Bielska, którzy mieli wsiąśc w Toyotę i ruszyć w bezkres Argentyny a tu najpierw statek się opóźnił, potem wpłynął a nie dobił, potem strajk holowników... (dość że czekają i czekają nudząc się w mieście).

A my jakoś się nie nudzimy :-)

Zdjęcia

Jest tu masa świetnie tańczących Japończyków i zwiewnych Japonek. Przez dłuższy czas zdawało się nam że to ciągle ci sami, ale nie. Zaczęliśmy ich w końcu odróżniać. A jak przyjemnie z nimi tańczyć!

Zbieram sobie i kolekcjonuję chwile miłych rozmów, życzliwych komentarzy, całkiem przygodnie napotkanych osób. Któż nie chciałby usłyszeć "Que buena technika tienes!!" od wytrawnej tanguery?

Przedwczoraj nad miastem przeszła fantastyczna tropikalna burza. Wiatr przewracał drzewa, w szalonych szkwałach wznosił kurz i śmieci powyżej 10 piętra, deszcz strugami padał w bok, w górę, w dół, wieżowce kiwały się pod naporem mas powietrza a ja trzymałam okno by go wiatr do pokoju nie wepchnął. Kusiło by pobiec na dach (24 piętro), ale rozsądek szepnął, że z góry byłoby mniej widać - wyłącznie sine niebo i białawy tuman wiatru z wodą.

Kiedy ulewa zmieniła się w zwykły deszcz pobiegłam na zajęcia (Irek wyjechał jeszcze przed nawałnicą), a tu niespodzianka: schody do metra zagrodzone bramą a brama zamknięta na kłódkę. Metro utonęło. W dzienniku obejrzeliśmy relację z której wynikało ,że przez 20 min spadło 40 l/m2 co skutecznie zalało niektóre ze stacji.(tak, odkryliśmy w domu telewizor!) Współspacze wyjechali do Mar del Plata, zatem bez żalu zrobiłam w tył zwrot, małe zakupy i po chwili zajadałam się sałatką ze świeżutkich pomidorków i rukoli, truskaweczkami ze śmietaną i , przyznam się, na deser medialunki.

Spotykamy tu mnóstwo osób z całego świata. Do wyboru, do koloru.

Całkiem nieźle się czuję jako posiadaczka egzotycznej urody :-)

Wczoraj już po raz czwarty milonga Loca. Wszyscy już nas rozpoznają, całują, pozdrawiają. Jak było? Powiem tylko, że znajomy z Alaski, który jako pierwszy w Loce poprosił mnie, na poczatku naszego tu pobytu, do tańca , wczoraj po szóstej nieudanej próbie zatańczenia ze mną (znowu spóźnił się o sekundę) , patrząc jak oddalam się w ramionach innego - uderzył dłonią o udo i zawiedzionym głosem rzucił -..." No way!.."....

Rzeczywiście - tańczyłam bez przerwy. A to m.in. za sprawą tajemniczego Jose. Jose jest stąd, ma śniadą cerę, kruczoczarne włosy, urodę i spojrzenie filmowego amanta, a do tego wzrost Irka. Porwał mnie na parkiet i już nie chciał wypuścić. Kiedy jeszcze było trochę przestrzeni sprawdzał co można ze mną wyczyniać. Fruwałam nad ziemią, machałam nogami koło uszu (własnych i cudzych) to z przodu to z tyłu, przeplatały się salta, sentady, cuda sceniczne brunet ów prowadził i to wszystko w aurze szczerego zachwytu.

"...-Dziewczyno! Z takimi możliwościami - ty musisz tańczyć na scenie!! Jaka lekkość, jakie nogi, jaka sylwetka, co za wrażliwość na muzykę, na prowadzenie! "...Przyznać trzeba, że zachwyt uskrzydla. A do tego zachwyt w takim wydaniu. Oczy mu się skrzyły. ..."Zawsze tańczyłem z paniami dużo niższymi od siebie, ty jesteś idealna!"... Upewniając się czy aby na pewno mój partner nie jest zazdrosny ( - ..."Con permiso....") porywał mnie na parkiet kiedy tylko mógł. Co jakiś czas wychodził zmieniać koszule i odświeżony wracał, by znów na mnie "zapolować". Czy po przetańczeniu trzech tand z rzędu powinien się ze mną ożenić? :-)

Tak "wypromowana" mogłam przebierać w partnerach i jakoś im nie przeszkadzało że jestem muy alta. To sobie pogwiazdowałam :-)

6 grudnia. Przepraszam, czy wy mówicie po polsku? Milonga Loca

Przed milongą prowadzone są lekcje. Najpierw "para prinicipiantes i intermedios" - widzieliśmy końcówkę lekcji - ależ zakręcona kombinacyjka. Potem lekcja para avanzados - i przez 1,5 godz. doskonaliliśmy chodzenie.

Atrakcje taneczne - Michel z Alaski ( co za akcent! ciężko się z castellano przestawić...), Dominik ze Szwajcarii, oraz Enrique Zaremba, porteńo :-).

Po zakończeniu milongi, zapalają się światła, płacimy rachunki (ogram pracy przerósł kelnera) kiedy podchodzi do nas młody człowiek, który piękną, acz sprawiająca mu wyraźną trudność polszczyzną przedstawia się; oznajmia że trochę mówi po polsku, ale nie wszystko rozumie (odmieniał przez przypadki!!!). Pytamy co sprawiło, że uczy się władać naszym językiem i nie zrażają go wyrażenia typu "śliska dżdżownica"? Zgadnijcie jaka była jego odpowiedź? Ukochana z Polski.

Kiedy my tak gadu gadu z Emiliano, podchodzi poznana na zajęciach przemiła dziewczyna z Niemiec, co to z Polakami w Irlandii pracowała i też zna parę słów po polsku. Emiliano jest zaskoczony, że polski to taki popularny język.Na to dochodzi z drugiej strony kolejna osoba - "ja tez rozumiem co mówicie" - tym razem koleżanka ze Szwecji " moja mama jest z Polski". I tak stoimy sobie w piątkę gaworząc po naszemu,kiedy dołącza grupa ze Szczecina.... W środku Buenos oaza polskiej mowy. Tym razem my musieliśmy wykazać się cierpliwością, mówić powoli, delikatnie naprowadzać naszych nowych znajomych na właściwe słowa. Nagle, tuż obok nas, ktoś potrącił stolik i kufel z potwornym hałasem roztrzaskał się na podłodze. Argentyńczyk z niewinnym uśmiechem wykrzyknął "O, k...a!"

Zabawne, nieprawdaż?

5 grudnia. La Gran Milonga Nacional en la Avenida de Mayo

Od kilku dni znajomi (nietańczący tanga) wspominali, że szykuje się niezwykłe wydarzenie: wielka milonga na świeżym powietrzu przy Avenida de Mayo. Czyli w środeczku miasta.

Programu imprezy nigdzie nie dało się znaleźć, ale dzięki mailowi od Sexteto Milonguero ( do którego fanów dołączyliśmy po wtorkowym koncercie na milondze w Salonie Canning) wiedzieliśmy, że zagraja na scenie przy Carlos Pellegrini około godziny 23.

Pogoda już od rana była mizerna. Nie dość, że pada to jeszcze ziąb, dotkliwiej odczuwalny po niedawnym ciepełku i słoneczku. Pojechaliśmy metrem z godzinę wcześniej i już w korytarzu wiodącym z metra na powierzchnię usłyszeliśmy muzykę.

Tuż obok stacji ustawiona została scena a na niej ujrzeliśmy "rozpędzonych" już muzyków.

Grali pieknie, ale kto to był? Nazwa przypominała coś jakby Orquestra Tipica Portena.

Po nich wystąpiły trzy piękne dziewczyny z Cordoby czyli "Rositas Del Tango".

Z pary skrzypiec i jednego fortepianu uzyskać taaakie brzmienie?!! Niesamowite.

Pomiędzy występami zespołów było po około 10 minut przerwy, kiedy to słuchacze podnosili się z krzesełek i tańczyli - ot tak, na asfalcie (Na okolicznośc imprezy zamknieto dla ruchu część Av. De Mayo).

Nie bardzo było co zrobić z torebką ni plecakiem,więc tańczyliśmy z bagażem przy sobie , jak i reszta towarzystwa. W takiej to chwili dostrzegli nas Szczeciniacy, kilka godzin temu jeszcze pławiący się w kataraktach Iguazu. Dla nich szok temperaturowy był jeszcze większy. (Z utęsknieniem czekamy na fotkę z aparatu Pauliny, gdzie wielbłądy tańczą z plecakami :-)

Na krzesełkach nie było specjalnie gorąco, kiedy na scenę wyszedł kolejny zespół. Tym razem nie roześmiane młode dziewczyny, lecz kilku poważnych, ba - smutnych panów. Twarz bandeonisty wydawała się skądś znajomą... Pierwszy utwór przegadaliśmy. Ale kiedy na scenie pojawił się wokalista... otworzył usta... wydobył z krtani głos........ Rany boskie!! Co za skala!!! Jakie emocje!!!! Oczu ( uszu?) od niego nie dało się oderwać .

Po prostu uczta. Byłam zachwycona.

Tymczasem minęła juz dawno godzina 23 a Sexteto Milonguero ni widu ni słychu. Kolejny zespół,jeszcze jeden (z harmonijką niczym Diaz),maniana manianą, ale zaczęliśmy się niepokoić. Zwłaszcza, że umówiliśmy się z Justyną i Tomkiem po prawej stronie sceny a tu już porządkowi krzesełka zaczynają zwijać. Kiedy ruszyliśmy na zwiady okazało się że sa tam trzy (!!!!) sceny na których równocześnie grają i tańczą rozmaite zespoły i pary. Przekonani, że koncert Sexteto nas ominął zatrzymaliśmy się przez chwilę przy scenie środkowej, potem przy trzeciej trafiliśmy na końcówkę koncertu Color Tango. Spotkaliśmy znajomych, ich znajomych i po pogawędce rozpoczęliśmy kursowanie pomiędzy scenami. Poczucie takie, jak w trakcie zwykłego pobytu tutaj - tyle jest zajęć, które chciałoby się zobaczyć, ale się, niestety nakładają i z czegoś trzeba rezygnować. Tak i tu , przy trzech scenach - jak jestem tu, to nie tam... Po kilku kursach odnaleźliśmy się z Sexteto.

I to w jakim towarzystwie! Do "Llorar por una mujer" na podest przed zespołem wtańczyła śmietanka gwiazd rozpoczynającego się jutro festiwalu( dopisek: aż trzy festiwale się rozpoczynają...); rozpoznaliśmy Roberto Herrerę, Eduardo Pareję, Alejandrę Mantignan, Aonikena Quirogę, a było ich więcej.

Znowu nie wiadomo na kogo spoglądać - to kusi, tamto nęci, a do tego przystojny wokalista błyska szelmowskim uśmiechem, skierowuje dłoń w naszą stronę, potrząsa czupryną, głos wznosi...-no diabeł wcielony (z głosem anielskim).

A ziąb straszny...

Kiedy gwiazdy zwolniły scenę - ruszyliśmy i my. Tu w Irka wstąpiło szaleństwo, podekscytowany atmosferą, muzyką, sceną mało zważał na mizerną jakość nawierzchni, wywijał tak, że mało nóg nie pogubiłam , a niełatwo je gubię! Odtańczyliśmy kilka utworów ( w tym milongi), zrobiło się ciepło a nawet gorąco (szaleństwo tańca plus reflektory). Eeech!!... Zatem moje nowe fioletowe butki juz dwa razy miały okazję tańczyć do Sexteto Milonguero na żywo :-) Z tego raz na scenie przy Av. de Mayo a poprzednio na milondze do utworu zamówionego przez mojego tanecznego partnera ( pana z Chile, który pod sceną w Salonie Canning zatrzymawszy się rzucił w strone zaspołu tytuł a oni mu zagrali :-)))

W taksówce wiozącej nas do domu wyjątkowo rozmawialiśmy nie z kierowcą tylko ze sobą. W pewnym momencie zauważyliśmy że mijamy właściwy budynek i na wyprzódki zaczęliśmy wołać "a la izquierda! aca!, aqui!, tutaj!!". Udało się :-)

Co za wieczór, co za noc!!!

-"Junto a tu corazon" w wykonaniu Sexteto Milonguero. Uważne oko dostrzeże przez chwilkę i nas :-)

Link do artykułu i fotorelacji w "Punto Tango"

Na kilku zdjęciach El Puchu, z którym parę dni później tańczyłam w Canningu.

Milonga z różową panterą w Bangkoku, 8 marca 2009

W drodze powrotnej do Polski postanowiliśmy spędzić parę dni w Bangkoku. Byłoby grzechem nie odwiedzić tamtejszej milongi. Zatrzymaliśmy się, jak większość plecakowców, w starej dzielnicy Baglampu w okolicach słynnej Kao San Road. Hotel, w którym zapowiedziano milongę stoi na drugim końcu Bangkoku. Przez chwilę zastanawialiśmy się jak tam dotrzeć. Najprostsze rozwiązanie – taksówkę, odrzuciliśmy. Wybraliśmy inne, znacznie bardziej karkołomne ale zapewniające więcej atrakcji turystycznych: najpierw statek, następnie Skytrain oraz na koniec nowe metro.

Kao San, tradycyjne miejsce zatrzymywania się backpackersów, obrosło już legendą. Świetnie położone, nieopodal najznakomitszych zabytków Bangkoku dysponuje niezliczoną liczbą niedrogich noclegów. Robi wrażenie skansenu hipisowskiego stylu życia. Ma niewiele wspólnego z rzeczywistym Bangkokiem ale stanowi atrakcję, którą przychodzą zobaczyć nawet Tajowie. Taką mieszankę ras, strojów, postaw, stylów zachowania mało gdzie można spotkać.

Wracając do milongi – najpierw statek w dół rzeką Chao Phraya. Była to najmilsza część podróży.

Po obu stronach rzeki, co rusz pojawiają się budowle przyciągające wzrok. Świątynie Wat Phra Kaew, Wat Po, pałac królewski, nowoczesne hotele, Chinatown, drewniane, rozsypujące się już pozostałości starego Bangkoku.

Następnie Skytrain, czyli kolejka poruszająca się trasą wzniesioną na wysokich betonowych słupach. Też niezłe widoki. Tym razem na współczesny Bangkok – biurowce, domy handlowe, drapacze chmur. Niektóre nigdy nie ukończone stanowią malowniczą, współczesną ruinę. No i na koniec metro – widoki pominę bez szczegółowego opisu.

Uff... No i jesteśmy w Dream Hotelu na drugim piętrze w Flava Restaurant. Sala jak to sala restauracyjna dużego, eleganckiego hotelu. Obszerna, wypielęgnowana, sterylna bez specjalnego uroku. Przybyliśmy 30 minut przed rozpoczęciem milongi. Rozpoznaliśmy, znaną nam ze zdjęcia w Internecie, kobietę o imieniu Suk, organizatorkę milongi i autorkę strony http://www.tangoinbangkok.com . Oprócz niej były tam jeszcze 4 osoby, jedna para i dwie panie zainteresowane tangiem. Rozpoczynała się właśnie przedmilongowa lekcja dla początkujących. Postanowiliśmy uzupełnić braki prowadzących oferując naszą pomoc. Zostaliśmy przyjęci bardzo życzliwie.

Nasze zrelaksowane i wypoczęte ciała prezentowały się i poruszały zwinnie, niczym owa różowa pantera w tle :-) Stopy lekkie, obuwiem przez długi czas niemęczone a do tego wymasowane wprawnymi dłońmi tajskich masażystek. Tak, oddawaliśmy się z rozkoszą, i w Bangkoku i na wyspach, ceremonii tajskich masaży. Częściowych (stopy aż po uda), klasyczny, z olejkami... Nie obyło się bez zabawnych sytuacji.

Leżymy na sąsiednich posłaniach, masujące nas Tajeczki uroczo plotkują, wciagając nas do rozmowy. Plecki, ramiona, ręce, dłonie, stopy, łydki, uda, nadeszła pora na przewrócenie się na druga stronę, chwila masażu i pora na rozciąganie. Panie zawiązują nas w supełki, jedna noga tu, druga tam, przy pomocy ciężaru własnych ciał dociskają szukając końca zakresu ruchu. I tu pewien kłopot - Tajeczka rozciągająca Kasię osłupiała. Dawno minęliśmy szpagat a noga da się przemieścić dalej ( a dłuuga jest!) Na ten widok masażystka wykrzyknęła "Oh my God!!". Druga uniosła wzrok znad Irka i również krzyknęła: "Oh, my Budda!!".

Uśmialiśmy się wszyscy do łez.

O 20 rozpoczęła się milonga. Pojawili się stali bywalcy. Towarzystwo tańczące tango w Bangkoku nie jest zbyt liczne. Wszyscy się dobrze znają. Nasza obecność została natychmiast zauważona, co chwilę podchodził ktoś aby zamienić parę słów. Padały rutynowe pytania „Where are you from?”. O ile my nie mieliśmy żadnych wątpliwości to nasi niektórzy rozmówcy zbierali długo myśli jak przed odpowiedzią na pytanie kalibru „Po co żyjemy?”, a następnie odpowiadali „Tak... Obywatelstwo to mam szwajcarskie, dom w Japonii ale od jakiegoś czasu mieszkam w Bangkoku...”. Pozory często myliły: Chinka okazała się Francuzką, Tajka - obywatelką USA. Było tam około 30 osób aktywnie biorących udział w milondze. Tajów było tylko kilkoro; byli tam natomiast Francuz i perę Francuzek, Anglik, Amerykanie, Szwajcar, Niemcy, Australijczycy i paru obywateli świata. Muzyka była raczej przypadkowa, mało grano utworów starych mistrzów. Suk ubolewała, że w Bangkoku tango rozwija się powoli, nie tak jak np. w Singapurze.

Typowe rozmowy z parkietu przeradzały się we dłuższe pogawędki, z których wyłaniały się barwne i skomplikowane historie

..."-Skąd jesteście? Z Polski. Taaaak."... Cisza.

..."Kochałem kiedyś Polkę. Było to w 63 roku.".. –i tu popłynęła opowieść.

Bawiliśmy się świetnie. Na pewno tam wrócimy. I zostaniemy przywitani, jak starzy znajomi.

Tango na Krymie - kwiecień/maj 2006.

Informacja o planowanym festiwalu tanga argentyńskiego na Krymie od razu przykuła naszą uwagę. Od dłuższego czasu mieliśmy ochotę zapuścić się turystycznie w tamte rejony. Kusiły mickiewiczowskie Sonety Krymskie, przebogata historia, morze, góry, ślady Azji Tuchajbejowicza.... Dodatkowy argument w postaci tanga przekonał nas. No i pojechaliśmy....A podróż nie była krótka. Planowaliśmy dotrzeć z Wrocławia do Koktobela na Krymie w 2 doby, a zajęło nam to 4. Chcieliśmy pojechać nocą do Przemyśla, stamtąd do Lwowa. W dzień zwiedzać, zanocować i następną dobę spędzić w pociągu do Symferopola. Niestety – bilety na trasie Lwów –Symferopol wykupione były na nie wiadomo jak długo naprzód, więc po 2 dniach i 1 nocy spędzonych we Lwowie pojechaliśmy nocą do Odessy. W dzień zwiedzaliśmy a kolejna noc to podróż do Symferopola. Stamtąd do Koktebela już tylko 3 godziny marszrutką (miejscowy bus). Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło! Piękno Lwowa oraz Odessy wynagrodziło nam niedogodności. Całe szczęście, wyruszyliśmy odpowiednio wcześniej.

Do Koktobela – małego nadmorskiego kurortu we wschodniej części Krymu- zjechało się z Ukrainy, Rosji, Austrii, Niemiec, Francji, Anglii, Turcji i oczywiście z Polski, ponad 200 osób pragnących tańczyć tango. Większość przyjechała z Ukrainy i Rosji, z Polski było nas pięcioro. Oprócz nas - Kasi i Irka - byli: Dorota i Tomek z Warszawy oraz Marcin z Krakowa (a tak naprawdę to aktualnie z Kijowa).

W ciągu dnia odbywało się zwykle 4 lub 5 lekcji, a wieczorem, od godziny 20 do ostatniego tanguero (czasem nawet do szóstej rano), trwała milonga.

Lekcje prowadzili m.in. Rodrigo Rufino i Gisela Passi z (Buenos Aires, Paryż), Aleksander i Natalia Berezhnovy (St. Petersburg), Jorge Pichler (Wiedeń), Olga Leonowa i Slava Ivanov (Moskwa), Aisha i Viktor (Buenos Aires). Ze względu na dużą liczbę słuchaczy (czasem nawet 50 osób), lekcje miały charakter bardziej prezentacji niż warsztatów. Zaletą ich była stosunkowo niska cena (ok. 13 zł). Dla nie znających aktualnie używanego na lekcji języka zawsze znalazł się ktoś, kto tłumaczył.

Najwięcej nam dały zajęcia z Rodrigo Rufino i Giselą Passi. Fantastycznie tańczą, doskonale czują muzykę, lekcje mają przemyślane, a przy tym są naturalni, sympatyczni i dowcipni. Tu mnogość języków na lekcji zaspokoiłaby wymagania wyrafinowanego poligloty – i francuski, i hiszpański, i angielski, i rosyjski. Oraz zabawne komentarze we wszystkich językach narodowych uczestników.

Ciekawe były również zajęcia z Aleksandrem i Natalią Berezhnov, zawodowymi tancerzami baletowymi z St. Petersburga, specjalizującymi się w pokazach i występach na scenie. Dzielili się swoimi doświadczeniami, opowiadali i demonstrowali jak sprawić, aby nasz taniec był bardziej atrakcyjny dla obserwatora, jak przyciągnąć uwagę i zaskarbić sympatię widza. Mimo mikrego wzrostu, dzięki niesamowitej dynamice i zamaszystym krokom, potrafili wypełnić sobą i tańcem dowolnie dużą przestrzeń. Walce z Aleksandrem na milondze to jedne z przyjemniejszych Kasi tanecznych wspomnień.

Ponieważ pragnęliśmy jak najwięcej zobaczyć z atrakcji Krymu, uczestniczyliśmy w niewielu lekcjach. Zobaczyliśmy za to sporo: urocze okolice Koktobela – okoliczne wzgórza, urwiska nadmorskie, pozostałości po dawnych genueńskich twierdzach w Teodozji i Sudaku, galerię Ajwazowskiego w Teodozji, pałac chanów krymskich w Bakczysaraju, skalne miasto – twierdzę Czufut Kale (w „Panu Wołodyjowskim” Jerzego Hoffmana jest sekwencja, gdy młody Nowowiejski oczekuje na Lipków dowodzonych przez Azję – kręcona w Czufut-Kale) i wiele, wiele innych.

Pogoda była... różna. Gdy opuszczaliśmy Wrocław przypiekało słońce i było ok. 27 stopni. We Lwowie 22-25. Odessa – 14-16. A Krym? No cóż. 8-12 stopni. Kiedy świeciło słońce, w zacisznym kąciku można się było wygrzewać. Ale gdzie znaleźć zaciszny kącik, kiedy wieje 7 do 9 B? Po kilku dniach słonecznych i bardzo wietrznych jęło się chmurzyć, wiatr osłabł, ale zaczęło padać. Z przerwami wprawdzie, ale jednak. Góry skryły się za zasłoną sinych mgieł, ulice przemieniły w potoki a chodniki pokryły błotem. Zaś lekcje znowu miały większą ilość uczestników.

Co do pływania z delfinami. Hm... raczej nie w maju. Delfiny naprawdę tam są. Widzieliśmy ze statku parę sztuk – podpłynęły do burty i skakały radośnie. Mimo zachęt kapitana nikt z uczestników rejsu nie zdecydował się na zanurzenie w granatowej toni (temperatura wody 12 st., powietrza 10).Może nie rozumieli po rosyjsku?

Na plaży zdarzało nam się widzieć takich, którzy wchodzili do morza. Był to jednak ten typ ludzi, którym jest wszystko jedno, czy wokół pływają delfiny, czy pingwiny, foki i kra.

Milongi to, obok zwiedzania, najatrakcyjniejsza część wyjazdu. Miejsce, w których się odbywały, nawiązywało do niektórych tego typu obiektów z Buenos Aires: budowla w stylu socjalistycznym z takowym wystrojem i betonowo-kamienną posadzką. Muzyka z przenośnego odtwarzacza CD, chwilami muzyka na żywo (nie mogliśmy się doczekać kiedy znowu będzie z odtwarzacza ;)). Nie było tam w zwyczaju puszczanie cortin. Ale nie to ważne, najważniejsi są ludzie. A zeszło się ich sporo. Najrozmaitszych. Niczym kwiatów na wielobarwnej narodowościowo łące :-) Na parkiecie chwilami był taki tłok, że z trudnością przychodziło posuwanie się do przodu. Niestety nie wszyscy (a raczej mało kto) dostosowywali styl tańca do warunków. Początkowo odnosiliśmy wrażenie, że niektórzy tańczą po to, aby „szybciej, wyżej, dalej”... Tendencja ta zanikała stopniowo. U niektórych zaś skłonność do zamaszystych ganch, wyrzutów i podskoków (na gęsto zaludnionym parkiecie) okazała się nieuleczalna. Pierwsze trzy milongi charakteryzowały się naprawdę sporą przewagą pań, na kolejne przychodziło ich już mniej. Z pewnością jednak każdy mógł znaleźć interesujących partnerów bądź partnerki. Ślicznych, miłych i wysokich (to dla Irka) pań było mnóstwo. Trudno było, ze względu na brak czasu, choć raz z każdą zatańczyć. Szkoda (Kasi), że zabójczo przystojny Rodrigo przyjechał dopiero pod koniec festiwalu. Chłopcy z Lwowa, Kijowa i Moskwy zaprezentowali się obiecująco.

Impreza z założenia była przedsięwzięciem non profit, coś w rodzaju pospolitego ruszenia miłośników tanga. Miało to swoje dobre strony- niskie ceny, spontanicznie organizowane salsoteki, otwartość na rozmaite propozycje; ale i uciążliwe – niezapowiedziane przesunięcia czasowe, zamykanie baru o godz. 23. Ogólnie było jednak nieźle dzięki zaangażowaniu sporego grona przemiłych organizatorów.

Mieszkańcy Koktebela zdali się być zaskoczeni najazdem turystów. W pośpiechu szykowali i otwierali knajpki – w pierwszych dniach czynne były chyba cztery, później ze 20. Pojawiały się coraz to nowe stragany z pamiątkami, słodyczami i wędzonymi czy suszonymi rybami.

Dzięki Bogu i władzy radzieckiej uczyliśmy się w szkole języka rosyjskiego. Starczyło dawną wiedzę odkurzyć by bez problemu poruszać się po nieoznakowanej okolicy, zamawiać jedzenie, robić zakupy, odnajdywać rozkłady jazdy czy dogadywać się z ludźmi. Ba, można było na szczycie góry, przy butelce białego Portwajna, omawiać z przypadkowo spotkanym mieszkańcem Moskwy hity kinematografii polskiej i rosyjskiej (Czetyrie tankisty i sobaka, kpt. Kloss, Styrlitz, ) śpiewać wspólnie piosenki Rosenbauma, tłumaczyć o czym są sonety Mickiewicza czy wznosić i rozumieć toasty. Szczególnie smakował nam toast wzniesiony przez naszego towarzysza biesiady : ...” za Polskę od morza do morza!”...Ot, człek obyty....

Za to ci, którym mowa Puszkina słodką a niezrozumiałą melodią brzmi w uchu – zagubieni, jak dzieci we mgle. Ni kwatery znaleźć, ni kartę w restauracji przeczytać. Niemcy czy Francuzi bez znającej języki opiekunki byli po prostu bezradni.

Atrakcje Krymu, pyszne miejscowe wina, przecudne widoki, mili ludzie...wszystko to jednak owiane jest bardziej bądź mniej dyskretnym „urokiem” postsocjalistycznej rzeczywistości.

Ktoś, kto ma uraz z naszej przeszłości, powinien odczekać jeszcze co najmniej 15 lat zanim tam się wybierze. Komu zaś łezka się kręci w oku na wspomnienie owych czasów – powinien się spieszyć.

Połączenie atrakcyjności turystycznej regionu oraz tanga warte jest, by choć raz tam pojechać.

A potem ucieszyć się powrotem do domu.

Kasia i Irek

Galeria zdjęć z podróży: http://picasaweb.google.pl/Irek.Michalewicz/WyprawaNaKrymMaj2006FestiwalTangaWKoktebelu

Zdjęcia z festiwalu są na stronie http://www.milonga.kiev.ua/phpBB2/album_cat.php?cat_id=40

Wybierających się tam zapraszamy do odwiedzenia strony festiwalu http://tangocamp.org.ua