tango504

Andrzej Piotrów

Tango 504 kilometry od Warszawy

Pewnego letniego i deszczowego dzionka Kasia Press przy wręczaniu nam skromnego ładunku kwartalnika” Tango 8” rzuciła hasło …a napisz jak to u was się zaczęło , jak to działa..

Napisz…. Napisać to ja mogę, ale jak już w drodze przeoczenia zostanie to wydrukowane czy ktoś to doczyta do końca. Przecież dotychczasowe artykuły przepełnione są nostalgią ,przeżywaniem piękna, złamanymi sercami i takimi tam….eterycznymi wrażeniami. Ja jestem inżynierem twardo stąpającym po i pod ziemią wymagającym racjonalnego myślenia i przeświadczenia, że głowa nie służy tylko do podtrzymywania kasku i mam napisać coś co raczej nie ma nic wspólnego z geomechaniką, hydromechaniką i innymi nudnymi technokratycznymi zagadnieniami. Innym rozwiązaniem mogło być scedowanie „tego pisania” na żonę. To jednak jeszcze gorszy pomysł, bo Gosia jako matematyk tak by zredagowała artykuł, że miałby formę równania lub logicznej analizy. Czyli Gosia niech przygotowuje młodzież do matury, oraz delikatnie ujmując wyraża swoją dezaprobatę co do wyrazistości przekazywania moich sygnałów w trakcie tanga, a ja już napiszę ten artykuł.

Dlaczego 504 kilometr?, bo tyle nas dzieli od stolicy czyli mamy znacznie dalej niż od Berlina, Pragi, Bratysławy, Budapesztu, Wiednia. W połowie drogi między Dreznem a Wrocławiem na przecięciu autostrady

A4 i rzeki Bóbr leży Bolesławiec słynący z ceramiki. Tam mieszkamy i tam dopadło nas tango argentyńskie.

Listopad 2009 rok - po dwóch latach szwendania się po tańcach towarzyskich dowiadujemy się o istnieniu grupy osób zajmujących się tangiem argentyńskim. Ba, udaje nam się wkręcić w towarzystwo, które wydaje się dość hermetyczne. Przyjmujemy zasady obowiązujące w towarzystwie, nie pisane ale mówione, a my jako zdyscyplinowani przyjmujemy je do stosowana. Jedna z nich to czarny ubiór tangerosa . Gosia natychmiast kupuje mi dwie czarne koszule. Ubieram się we wszystkie elementy garderoby o odcieniu czarnym lub czarniejszym. Spojrzenie w lustro …..żałobnik…cholera żałobnik no ale jak tak trzeba to tak ma być. Co do tej czerni to już powinna zapalić mi się lampka ostrzegawcza gdy moja mama widząc nas wychodzących na spotkanie tangowe zapytała głosem powagi: -kto zmarł?. Napisałem na spotkanie tangowe bo przecież nie nazwę to milongą lub praktyką gdy 20 minut tańczyliśmy a 120 minut piliśmy herbatę lub napary ziołowe plus wymiana poglądów o szerokim spektrum tematycznym. Chociaż napój jaki przygotowywała od czasu do czasu nasza koleżanka (farmaceutka posiadająca własną uprawę ziół)to było i nadal jest fajne przeżycie , ale o tym innym razem jak oczywiście zostanę dopuszczony do dalszych reminiscencji. Jednak w tamtym czasie nasi nowi przyjaciele poruszali się po parkiecie z niewyobrażalnym kunsztem tanecznym. Do tej pory jesteśmy im wdzięczni za te wstępne nauki no i oczywiście za niemiecką płytę z nagranymi lekcjami tanga argentyńskiego. Nasi nowi towarzysze tangowi zdobyli te materiały po wielu trudach i wcale za niemałe pieniądze. Pierwsza lekcja na tej płycie to passo basico. A wyglądała mniej więcej tak: krok w tył, w bok do przodu na 5-tym takcie podmiana i 6 w bok w prawo 7 w tył 8 dołączyć. Pilni uczniowie czyli my uczymy się tego zawzięcie .Po dwóch spotkaniach tangowych i pilnym studiowaniu płyty dowiadujemy się, że wszyscy jedziemy na milongę do zamku Kliczków.

A na zamku w Kliczkowie …a na zamku w Kliczkowie grupa niemieckich tangeros z Berlina i Cotbus bez mała 80 osób pod okiem dwóch par argentyńskich szlifowała swoje umiejętności. Wieczorem oczywiście milongi w przepięknych salach balowych.

No to zjawiamy się na milondze . Wkraczamy na parkiet i zaczynamy swoją choreografię, trochę do przodu, do tyłu i tam gdzie wolne miejsce. Wrzesień 1939 rok z tym, że agresorami jesteśmy my. Dwie Niemki wyeliminowane, jednej się udało - to już nam starczyło, siadamy za stołem. Jesteśmy trochę oszołomieni tym jak oni się poruszają . Wszyscy w jedną stronę!? Dlaczego nogi się im nie plączą?. A skąd oni wiedzą że to tak?... I tak narodziła się myśl, że należy się wyrwać w nowy świat tangowy. Z tej naszej pierwszej milongi utkwiło nam jeszcze jedno zdarzenie. Po zakończonym konflikcie międzynarodowym siedliśmy za stolikiem tuż przy drzwiach wejściowych pilnie obserwując zjawiska parkietowe. Z bardzo mocnym postanowieniem, że dzisiaj to nikt nas nie wyciągnie na parkiet przywieramy do stolika. Po kilku kawałkach siedzieliśmy razem czyli prawie cała grupa, jeszcze wtedy nieformalna CAFE TANGO, z Bolesławca. Do naszego stolika podszedł jeden z Niemców wbił wzrok w blond opadające włosy naszej koleżanki - podniosła głowę, ich wzrok się skrzyżował, on uśmiechnął się, lekko skiną głową na co ona…. DOBRANOC! uznała że pan wychodzi i chciał się pożegnać. Na szczęście nie rozumiał języka Mickiewicza. Zaatakował ponownie mocnym spojrzeniem i po ponownym skinieniu usłyszał -DOBRANOC. Na szczęście ktoś załapał, podpowiedział. Oni ruszyli na parkiet a ja zetknąłem się po raz pierwszy z cabaceo.

Po powrocie do domu nastąpiła chwila zadumy i załamania - kończymy! Ale na szczęście albo na nieszczęście to tylko chwila, że kończymy. To zasługa Gosi, która za wszelką cenę postanawia kontynuować naszą nową pasję. Ja jestem uparty ale nie mam szans przy żonie czystej krwi góralce. No to brniemy dalej, znowu ze dwa spotkania tangowe we własnym gronie. Zima 2010 rok we Wrocławiu Ola i Tomek Rutkowscy organizują warsztaty tangowe prowadzone przez Mabel i zapomniałem z kim. Warsztaty dla tańczących czyli krótko mówiąc kolejny nasz horror. W ramach tej imprezy zorganizowana została milonga w Oławie w klubie Stodoła wraz z pokazami Mabel . Przed czasem zajmujemy strategiczne pozycje obserwacyjne z mocnym postanowieniem nie zbliżania się do parkietu ale pilną obserwacją już tańczących i wchodzących do klubu. A ludu coraz więcej, w pewnej chwili wchodzi para: wysoki facet u boku przystojna zgrabna blondyna o ujmującym uśmiechu. Tylko jak oni są ubrani ona na biało ale o zgrozo on też. Gdzie jego czarny strój, oni to chyba nic nie mają wspólnego z tangiem argentyńskim. W taki sposób poznaliśmy nasz pierwszych nauczycieli tanga Kasię Press i Irka Michalewicza oraz zrewidowaliśmy nasz pogląd na temat czerni.

Po powrocie do Bolesławca odbyliśmy jeszcze kilka spotkań tangowych na których między innymi uradziliśmy wyjazd na MAJÓWKĘ TANGOWĄ do Michałowic. Wybraliśmy się tam w trzy pary co wtedy stanowiło 60% aktywu deptającego parkiet przy muzyce rodem z Buenos. Tam spotkaliśmy się po raz pierwszy na zajęciach nauki tanga z Kasią Press , Irkiem Michalewiczem oraz z Kasią Chmielewską i Mateuszem Kwaterko.

I tak właśnie zaczynała się nasza przygoda z tangiem, która w dalszym czasie wpłynęła na tango argentyńskie w Bolesławcu ale to innym razem.

Tylko nie wychodź na balkon...

W chwili gdy zdecydowałem się na upublicznienie moich tangowych koszmarków i tekst pierwszej części znalazł się w przestrzeni wirtualnej pokazałem go osobie która moją koszulkę z napisem KOCHAM TANGO I ŻONĘ natychmiast wymieniła mi na napis KOCHAM ŻONĘ I TANGO. Oczywiście pierwsze stwierdzenie to takie że pomyliłem daty. Dlatego przepraszam za małe zamieszanie w poprzednim artykule, wszystko to prawda, ale zaczęło się w 2008 roku a my doszliśmy do maja 2009 roku i naszego wyjazdu do Michałowic na TANGOWĄ MAJÓWKĘ.

To jest chyba właściwa data „zero” gdy rozpoczęliśmy naszą naukę tanga argentyńskiego. Tanga jak tanga ale również milongi, której początki wbijali nam KWATERKI (Kasia Chmielewska i Mateusz Kwaterko).

Do tej pory pamiętam jak dla lepszego zapamiętania rytmu Mateusz wspomagał grupę taką mantrą:

Słoń słoń, szczęśliwy słoń… słoń słoń, szczęśliwy słoń…

Tak mi utkwiła owa mantra pamięci, że jak we wrześniu poznaliśmy naszych nowych tangowych przyjaciół z Wrocławia Anitę i Piotra Kozołub, to ja „stary wyjadacz” uświadomiłem Piotra, że wystarczy zapamiętać mantrę i w rytm milongi powtarzać w pamięci i pójdzie… Najgorsze, że Piotr uwierzył i spróbował to zastosować na wieczornej milondze… Do tej pory mi to wypomina ale na szczęście teraz już z uśmiechem.

Wracając do naszego pierwszego wyjazdu treningowo tangowego to w trakcie nasuwały nam się takie stwierdzenia (oczywiście w układzie chronologicznym):

-Jakie to jest piękne i raczej łatwe!

-Jednak tak łatwo to nie wchodzi do głowy i nóg…

-O rany! Jak wielka droga jeszcze przed nami !!

Nasze kompleksy tangowe likwidowaliśmy w trakcie milong duuużżą ilością napojów Bachusowych, które i tak powodowały, że myśli orbitowały w kierunku tego, że raczej jeszcze nie czas zdzierać buty w trakcie imprezy „gdy wszyscy patrzą na przedstawiciela MINISTERSTWA DZIWNYCH KROKÓW”. Zawsze kończyło się jednak postanowieniem, że następnym razem to my…

Jednak następny raz jakoś się odsuwał…

Lepszym rozwiązaniem byłoby zastosowanie tak zwanej głębokiej wody co uczynił wyżej przedstawiony przyjaciel Piotr, który po pierwszych zajęciach z ocho (z ocho i wprowadzania w ocho), w czasie swojej pierwszej milongi w Michałowicach, został wyciągnięty na parkiet przez chyba zdesperowaną panią. Piotr wtopił się w tańczące pary, ale po krótkiej chwili przestali grać. Nasz dzielny tancerz pojawił się przy naszym stoliku i tak opisał swoje wrażenia: „idę, idę idę, no i spróbowałem. Jest ocho!, ocho!, ocho! Cholera jak wychodzi się z ocho???? No to dalej ocho, och… Cholera ściana coraz bliżej! A na razie ocho i to coraz bardziej nerwowe i szybsze a ściana tuż, tuż… Chyba wjadę z nią w ścianę! Boże przestali grać! Jedno życie tangeriny uratowane!”

Piotr w trakcie tego wyjazdu tangowego uzupełnił bagaż doświadczeń zarówno z tanga jak i z milongi tańczonej w rytm szczęśliwego słonia. My po powrocie do Bolesławca już wiedzieliśmy, że tylko praca i praca może przynieść efekty. Postanowiliśmy od czerwca uczestniczyć w comiesięcznych warsztatach organizowanych we Wrocławiu przez Kasię i Irka.

Na wyjazdy warsztatowe do Wrocławia zdecydował się cały aktyw Cafe Tanga, ale 120 km w jedną stronę zrobił swoje. Z wyjazdu na wyjazd było nas coraz mniej, w dłuższym okresie czasu sobotnio-niedzielnymi tangowymi turystami zostaliśmy sami . Wcale nie lepiej działo się na naszych spotkaniach bolesławieckich, których częstotliwość i frekwencja ostro pikowały do dołu. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jesienne spotkanie tangowe zorganizowane przez Tangoki, na którym Bolesławiec reprezentowaliśmy tylko my. Smutno nam co prawda nie było, bo przecież poznaliśmy tylu nowych przyjaciół… To właśnie na tym wyjeździe Piotr przeżywał horror jak wyjść z ocha.

Po powrocie z jesiennych Michałowic postanowiłem sprawić sobie buty do tanga. Co postanowiłem to zrobiłem. W domu przymierzałem a właściwie oglądałem w lustrze jak prezentują się na moich nogach nowiutkie alcaponki. Oczywiście byłem dumny i pełen zadowolenia ale tylko do czasu, gdy pojawił się nasz syn i patrząc na moje buty rzucił: tylko nie wychodź w nich na balkon bo będzie siara.

Jesienny ruch tangowy powoli zamierał nad brzegiem Bobru, tylko my jak zaczarowani goniliśmy na co miesięczne warsztaty dla rozpoczynających przygodę z tangiem. Aby nie tracić czasu zostawaliśmy na grupę już tańczących. Co się dało nagrywaliśmy kamerą aby później odtwarzać i trochę trenować w specjalnie przygotowanym do tego celu pokoju. W tym okresie najbardziej odczuliśmy co znaczy brak grona podobnych pasjonatów. Musieliśmy coś zmienić… A plan był taki :

-kontynuujemy warsztaty we Wrocławiu

-kiedy się da jedziemy na Milongi do Wrocławia i Oławy

-załatwiamy salę na własne praktyki

-mobilizujemy kogo się da z par bolesławieckich, które już coś się ruszały

-próbujemy zarazić nowych(byle nie zrazić)

-postanawiamy w miarę regularnie ściągać instruktorów do Bolesławca,

-organizować zajęcia zawodowe tak, aby była możliwość wyjazdów na dłuższe imprezy tangowe.

Plan był, ale życie życiem - tangowo to raczej dalej marazm. Na szczęście wczesną wiosną 2010 roku rozstaliśmy się z tańcami towarzyskimi.

Właściwie to nastąpił rozwód z naszym dotychczasowym instruktorem od pląsania w rytmie cha-chy. Rozmawiając ze znajomymi od tanga argentyńskiego, którzy również zaczynali od standardu i łaciny, można by stwierdzić, że wielu instruktorów „towarzyskich” jest uczulonych na tango argentyńskie. Przejawia się to dziwnymi zachowaniami, które należy pominąć bo to raczej temat dla psychologów.

Ale „nic to” jak mawiał mały rycerz jedziemy na Majówkę Tangową do Michałowic a później na pierwszy wyjazd do Słoneczka w Sławie.

Coś się trochę ożywiło. Bolesławiec reprezentowany jest przez dwie pary! A między jednym a drugim wyjazdem powstaje formalna grupa Bolesławian zajmująca się tangiem argentyńskim - zawiązuje się stowarzyszenie CAFE TANGO. W Bolesławcu ruszają warsztaty tangowe z Tangokami. Nie odbywają się one systematycznie ale pojawiają się nowi zapaleńcy. Jak zwykle u wielu to słomiany zapał i po czasie wszystko jest już jasne.

Jednak Cafe Tango powoli zaczyna się rozrastać i dołączają do nas pary z Chojnowa a później z Legnicy.

Co dalej nudnego albo wesołego przyniosły nam klimaty rodem z Buenos to następnym razem.

Cabeceo oraz jak suszyć włosy żelazkiem.

W kilka dni po tym jak na stronie TANGOKI ukazała się dalsza część moich reminiscencji tangowych opadły mi chęci do dalszego plecenia warkocza z historii tanga w Bolesławcu i naszych „doznań” w trakcie różnych wyjazdów szkolno –milongowych. A przyczyniła się do tego nasza koleżanka Agnieszka również od niedawna napiętnowana znakiem „CT’(Cafe Tango). Jak przystało na zawodowca (polonistka) moje wypociny zostały poddane słusznej ocenie, której kluczowe sformułowania przedstawiały się mniej więcej tak - trochę za dużo chaosu, ….tę część należałoby

mocniej rozwinąć,… interpunkcję troszkę inaczej, ….. w tej części należałoby temat bardziej pociągnąć, itp. itd. Mimo dalszej zachęty(Agnieszki) do pisania, po tych jej krytycznych uwagach

odeszła mi ochota do dalszego klepania po klawiaturze.

Ale długo nie wytrzymałem, bo do klawiatury „nawrócił” mnie mój ortopeda. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia dobrał się do mojego kolana, naprawił je i unieruchomił mnie tangowo na kilka

tygodni. No to jak nie potańczę, to chociaż trochę popiszę.

Wczesną wiosną 2011 roku CT(Cafe Tango) spotykało się na zajęciach w dwóch małych grupach w różnych miejscach. Z inicjatywy Tomka współzałożyciela CT, osoby która jako pierwsza próbowała ruszyć z tangiem w Bolesławcu już kilka lat wcześniej, doszło do spotkania ruchu tangowego, na którym powierzono nam (mojej małżonce Gosi i mi) prowadzenie zajęć w formie praktyk. W krótkim czasie okazało się, że na nasze barki spadła również organizacja warsztatów, Milong, szkolenie nowych par. Dobrze, że do pomocy doraźnie włączali i włączają się pozostali członkowie grupy. Zakończył się rok 2011 pora więc na małe podsumowanie. Do sukcesów można zaliczyć to, że udało nam się zaszczepić tango w naszym rejonie na tyle abyśmy mogli stanowić już 16 osobową grupę CT. Kolejne 6-10 osób chciałoby do nas dołączyć, ale……ale należałoby zaśpiewać im piosenkę Janka Kaczmarka „czemu się boisz głupia…..”. Regularnie organizujemy co miesięczne warsztaty dla tańczących i dla rozpoczynających przygodę z tangiem. I trzeba przyznać, że od pewnego czasu, gdy wspomagają nas jeszcze rodzynki z okolic (Złotoryja, Zgorzelec, Żagań, Zielona Góra, Jelenia Góra, Wrocław) musimy się trochę pogimnastykować organizacyjnie aby czasem 50 osobową grupę

poukładać w różne tematy zajęciowe trwające łącznie kilka godzin. Niemal regularnie co miesiąc organizujemy MILONGI NA ROZECIE, kto był ten widział jakie to jest świetne miejsce (hall BOK-MCC) a do tego jeszcze uzupełnione wsparciem restauracji Jazzwa (ryby, ciasto, wino, kucharz rodem z Chorwacji) i tym też przyciągamy ludzi do tanga. Na nasze praktyki (mamy je trzy razy w tygodniu) zarezerwowane sale lustrzane z doskonałym parkietem, sprzętem nagłaśniającym, strefowym oświetleniem i klimatyzacją. Sale salami, ale wielkie dzięki dla Kasi Press i Irka Michalewicza, którzy poza warsztatami prowadzą również Milongę i są z nami od rana do północy. Wspaniała atmosfera, profesjonalizm i cierpliwość to też jedna z przyczyn, że rośniemy. Życie składa się nie tylko z sukcesów, są rzeczy ,których żałujemy tak jak na przykład tego, że z pierwotnego składu CT tańczy z nami tylko Lucyna i Darek, nasza wielka podpora duchowa. Po cichu liczymy, że nieobecni (chwilowo) poukładają swoje różne życiowe sprawy i znowu będziemy razem.

Tak wracając do Piotra to rozmawiając kilka dni wcześniej wypomniał mi telefonicznie takie zdanie: „ja to w twoich opowieściach to jestem jak Baster Kiton”. Tak się zastanowiłem, no i ma chłop rację. Ja już wiem o czym napiszę dalej i jaki będzie tytuł tej części nie kończącej się powieści, ale z barku muszę wyciągnąć dobrą whiski bo przy naszym najbliższym spotkaniu pewnie mi nie odpuści za to co umieszczę poniżej . No, ale starczy tej sprawozdawczości i chwalipięctwa, lepiej wspomnieniami wrócić do kolejnego wyjazdu nad jezioro Sława do uroczego hotelu „Słoneczko”, który dla nas kojarzy się z wieloma miłymi i śmiesznymi wspomnieniami. Jedno z nich przedstawia się tak.

Mieszkaliśmy w świetnym apartamencie Słoneczka i wieczorem szykowaliśmy się do codziennej Milongi, która odbywała się na parterze ośrodka w sali balowej. Anita i Piotr w trakcie tego letniego tangowania zamieszkiwali mały domek letniskowy położony w lesie nad brzegiem jeziora, ale 300 m od Słoneczka. Wystroili się i ruszyli spacerowym kroczkiem na Milongę. W połowie drogi z małej ciemnej chmury lunął deszcz a właściwie nastąpiło oberwanie chmury, które trwało może 30 sekund, ot taka mała anomalia pogodowa. Jak zjawili się w ośrodku to nawet nam nie chciało się śmiać. Woda chlupała im w butach. Zabieramy ich do siebie, Anita z suszarką do włosów do łazienki, Piotr striptiz do slip i do żelazka próbuje pozbyć się nadmiaru wody. Po dziesięciokrotnym przeprasowaniu spodni nadawały się już do wciągnięcia na siebie. A co do koszuli to uznaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zastosowanie suszarki, która jest zajęta a jakakolwiek próba odzyskania jej od Anity groziła wybuchem jakiegoś mega konfliktu,….. no czemu ona była taka agresywna?. Nie ma wyjścia, Piotr rusza do sąsiadów pożyczyć suszarkę. Naszym sąsiadem był Roman, który jadąc między swoimi domami w Szwecji a Hiszpanią wylądował w Słoneczku, gdzie czarował panie swoim kunsztem tanecznym. Roman otworzył Piotrowi drzwi i po sakramentalnym „cześć” nastąpiła wzajemna obserwacja obu osobników. Na wprost siebie stało dwóch facetów ubranych tylko w jasne spodnie o fryzurze tak gęstej jakiej mógłby im pozazdrościć jedynie Kojak. Mała konsternacja w trakcie której prawdopodobnie przeliczyli sobie nawzajem stan owłosienia i Piotr przerwał milczenie:

- Pożycz suszarkę do włosów.

- Nie mam, od dwudziestu lat nie używam.

- Trudno, poradzę sobie inaczej.

Piotr wrócił i zabrał się do żmudnego prasowania koszuli i to z dobrym efektem końcowym. Anita zakończyła proces suszenia, układania, malowania. Barometr jej twarzy przesunął wskazówki ze

stanu huragan na normal. Za ścianą Roman rzucił swojej żonie zdanie informujące ją, że łysy facet chciał pożyczyć od łysego suszarkę do włosów. Byliśmy już gotowi i ruszyliśmy na Milongę, ale tak się złożyło, że Roman wyszedł w tym samym czasie i nastąpiło spotkanie z Piotrem. Roman nie wytrzymał swojego zaciekawienia i rzucił:

- Jak sobie poradziłeś?

- Żelazkiem!

My sobie poszliśmy, ale Roman stanął jak wyryty. W chwili, gdy zjawił się na Sali balowej natychmiast zameldował Kasi Press:

- Ale zebrałaś dziwnych ludzi, facet niemal, że prawie łysy a resztki włosów suszy żelazkiem!

Tego wieczoru w trakcie Milongi mieliśmy niezły ubaw a humor poprawiał się w miarę pochłaniania małych drinków koloru atramentu lub jak kto woli soku ze Smerfów.

Gosię naszło, iż czas najwyższy zastosować cabaceo. Po przekątnej sali siedział nasz dobry znajomy z wielu warsztatów, człowiek jak później się okazało o duszy spadochroniarza lub raczej jumpera. Obecnie zaprzestał skakania ( zwłaszcza na schody) na szczęście dalej z nami tańczy tango. Obok niego siedział pan spoza grupy wrocławskiej.

Jak później Gosia opowiadała jej wzrok i Rafała skrzyżował się, chwila skupienia i ruszają na siebie a za Rafałem podąża jego sąsiad od stolika. Jakie było zdziwienie, rozczarowanie Gosi gdy Rafał minął ją na środku sali i powędrował do naszego stolika poprosić panią siedzącą obok nas. Gosię uratował sąsiad Rafała, który odczytał dobrze sygnały chociaż nie skierowane do niego. O tym co pomyślała moja małżonka nie wypada ani pisać ani komentować.

Po Milondze Gosia nie wytrzymała i wypomniała Rafałowi to co zrobił. Na co Rafał:

- A ja nie założyłem szkieł kontaktowych i nie zabrałem okularów. Na taką odległość to widzę już nie wyraźnie.

Usprawiedliwione i wybaczone. I tak to bywa z naszym cabeceo. A wniosek taki: jeżeli wiemy, że ktoś nosi okulary a na Milondze ich nie ma na własnym nosie to cabaceo może być

problematyczne.

Andrzej Piotrów